Na terenie krykieta, autostrada bierze ostry zakręt i jeśli się zawahasz — możesz wjechać na zieleń, łamiąc druciane bramy i zmuszając emerytów uzbrojonych w ciężkie kije do rozproszenia się jak zaniepokojone kurczaki.
Za polem dymią domy ze strzechami i białymi zaspami stoją uliczne parasole poza pubem The Cricketers.
Tu Clevering, Essex, Anglia. Dom najsłynniejszego na świecie szefa kuchni o nazwisku Jamie Oliver. Londyn jest oddalony o około pięćdziesiąt mil, godzinę jazdy. Ale jak na angielskie standardy, to środek niczego. Z jakiegoś powodu nie działają tu nawet telefony komórkowe.
Oliver ma trzydzieści trzy lata. I większość swojego życia mieszkał tutaj, w domu swoich rodziców. W rzeczywistości nadal mieszka tu w każdy weekend. Tylko on ma teraz swój własny dom.
Pub Cricketers należy do jego ojca. Pięć lat temu Trevor Oliver sam stał przy kuchence, teraz skupia się na wspominaniu.
— W Essex są konserwatyści. Trzydzieści lat temu wprowadziłem do menu prosciutto, ale trzeba było kolejnych dwudziestu lat, aby ludzie uznali, że ta włoska szynka jest co najmniej tak dobra jak angielski bekon. I Jamie to zrobił — musiał tylko kilka razy pojawić się na ekranie, żeby wszyscy zrozumieli: prosciutto — to jest coś.
Są tam nuty zarówno dumy, jak i zazdrości wślizgujące się, że «tylko kilka razy»s.
Trevor ma lśniącą łysinę przypominającą tonsurę mnicha i smutne, a zarazem przebiegłe spojrzenie człowieka, który kiedyś zrozumiał, że świat, niestety, nie jest bardziej skomplikowany niż poker. Ostrożnie, niczym reaktor chemiczny, wlewa cydr Suffolk do szklanki, uzyskując efekt zwany «napięciem powierzchniowym» —, gdy poziom cieczy znajduje się powyżej krawędzi szklanki.
— Czy Jamie jest sławny w Rosji?
No tak – mówię – jest trzeci na liście najsłynniejszych Anglików po królowej Elżbiecie i księżniczce Dianie — i robię minę, żeby dać do zrozumienia, że chociaż żartuję, to całkiem nieźle. Albo powinno być. Trevor chichocze i przez śmiech pyta: «Mamy sushi z krabów kornwalijskich — czy chciałbyś go spróbować?
Cydr i sushi z krabem — świetne połączenie. Nie na darmo krab jest często gotowany z jabłkiem. Daję Trevorowi Oliverowi znać, jak bardzo się cieszę i widzę, że jest zadowolony: trudno jest rozmawiać z dziennikarzami przez lata o jednej tylko osobie, nawet jeśli ta osoba — twój syn.
— Cydr robimy tu nie tylko z jabłek, ale także z gruszek. I wiecie co myślę: cydr gruszkowy — idealne towarzystwo z kozim serem. I z kwiatami cukinii nadziewanymi ricottą.
Kwiaty cukinii i w ogóle wszystkie warzywa są dostarczane do kuchni The Cricketers z domowego ogrodu warzywnego Jamiego Olivera. Z pubu do ogrodu w starym Land Roverze jedzie się dwie minuty.
Domek Jamiego przypomina posiadłości rosyjskich pisarzy, z tą różnicą, że nie ma tam napisów «Ławka Lwa Tołstoja», a przed domem zaparkowany jest nowiutki «Aston Martin». Poza tym wszystko jest takie samo — bukoliczne budynki, kwiaty, helikoptery i kury przechadzające się po ogrodzie.
Jamie wpadł na pomysł gastronomicznego warzywnictwa kilka lat temu, zasadził kilka akrów rzepy i ogórecznika, nakręcił serię programów telewizyjnych i wydał książkę «Jamie at Home», zahaczając cały anglojęzyczny świat o uprawę rozsadników.
Oliver ogólnie wie jak zmienić świat. Kiedyś rozpoczął reality show, w którym zamieniał nieuprzywilejowanych nastolatków w kelnerów i kucharzy. Ostatecznie historia przerodziła się w ogromną fundację charytatywną dla dzieci z problemami, a Fifteen, restauracja, w której pracowali bohaterowie reality-show, stała się dobrze prosperującą franczyzą. Do końca przyszłego roku pod tym szyldem na całym świecie zostanie otwartych aż kilkanaście lokali. Po tym, jak Oliver zrobił serial o problemie szkolnych obiadów, rząd laburzystów przeznaczył ćwierć miliarda funtów na reformę żywienia dzieci.
Podobnie jest z przydomowym ogródkiem. Każdy Anglik, nawet jeśli mieszka w celi na jedenastym piętrze, — i tak zasadzi swój ogródek nawet w doniczce. Uprawianie cala ziemi — część brytyjskiego światopoglądu, ważny składnik tożsamości narodowej. Prawda, przed Oliverem to była bardziej psychologia niż gastronomia. Podziwiano cykutę, teraz uprawia się warzywa, które można zjeść.
— Czy Rosjanie robią barszcz tylko z czerwonych buraków? — Jamie prowadzi mnie schludną ścieżką obok bujnych grządek. — Bo ja mam różowe, żółte, a nawet prawie białe buraki.
Wyciąga z buta duży nóż szefa kuchni, chwyta naraz kilka buraków za zieloną grzywę i jednym ciosem zmiata z nich pół główki. Fason to buraki w kolorze marchewki. Jamie ma na głowie potargany ogródek czerwonawych włosów z piór, jego dziedziczna łysina jeszcze się nie pokazała, a jego oczy patrzą z radosną chytrością — jak człowiek, który zrozumiał, że życie nie jest bardziej skomplikowane niż buraczane topy. Wyciąga do mnie zgilotynowane warzywo:
— Chcesz spróbować?
W języku angielskim nie ma różnicy między «you» i «you», ale jakoś od razu widać, że Jamie mówi dokładnie «you», a jego ojciec odwrotnie «you».
— Byłeś już w pubie mojego starego? Czy pokazał ci swoje kije do krykieta? Jest świetnym kucharzem, właściwie — to od niego nauczyłem się połowy tego, co wiem. — Jamie mówi o swoim ojcu zarówno z wyrachowaniem, jak i uwielbieniem.
— Spójrz na tymianek. Och, uwielbiam te rzeczy! — Jamie rozciera liście tymianku między palcami, sprawiając, że w powietrzu unosi się zapach Prowansji. — Och, kocham te rzeczy.
Jest to miłość, którą Jamie powtarza o wszystkim na świecie. W jednej z brytyjskich gazet oszacowano kiedyś, że Oliver w jednej audycji telewizyjnej ponad sto razy wyznał miłość do wszystkiego na świecie.
Oliver jest ogólnie wyśmiewany. Jego mocny akcent, którym posługuje się wykształcona klasa średnia próbująca naśladować zwykłego człowieka. Jego blond loki i jego perkusja.
Dokuczanie nie neguje narodowego szacunku. Oliver w ciągu swojej kariery zarobił około pięćdziesięciu milionów funtów, jego wkład w brytyjską rewolucję gastronomiczną może być wyśmiewany, ale nie można mu tego odmówić.
Tu oczywiście trzeba wziąć poprawkę nie tylko na charyzmę Olivera, ale i na ogólne nastawienie do gastronomii w Anglii.
Mówią, że biznes powinien być oddzielony od państwast, tak jak kościół. I że wszędzie — poza naszymi marszczącymi się przestrzeniami — tak właśnie się dzieje. Ale nie w Anglii. I to nie na gruncie gastronomii.
Powiedzmy, jak realizujemy krajowe projekty rozwoju kultury jedzenia? Wiesz jak. W telewizji pokazuje się urzędnika, który z bólem na twarzy mówi, że czas np. rozwinąć hodowlę bydła. Potem kończy się przekaz telewizyjny, a ty i ja zostajemy sami z brakiem wołowiny.
W Anglii tak nie jest.
Tam rząd jest skłonny pójść na rękę każdemu intrygującemu projektowi, który ma pieczęć narodowej idei.
Oto obrońcy zwierząt uznali, że angielskie kurczaki żyją w nieodpowiednich warunkach. Że są zmuszani setkami do siedzenia na jednym metrze kwadratowym, nie mogąc się ruszyć. I tak w smrodzie i niewoli nie żyją długo, a potem są zabijane na gamonia. I to w kraju o najstarszej tradycji demokracji.
A potem obrońcy praw kurczaków poszli do rządu z petycją, że kurczaki powinny być uwolnione.
Równolegle szefowie kuchni podchwytują ten pomysł i twierdzą, że kurczaki z wolnego wybiegu będą miały o wiele smaczniejsze mięso. Że gdyby takiego kurczaka upiec w piekarniku, to cała czułość, cała wdzięczność jaką kurczak odczuwałby wobec swoich wyzwolicieli, natychmiast znalazłaby się na kubkach smakowych wyzwolicieli.
Tu wkraczają detaliści, którzy wspierają restauratorów i mówią, że będą sprzedawać kurczaki z wolnego wybiegu, choć ze stratą.
«Dlaczego na stracie, — powiedz, że rząd tutaj. —Pomysł jest dobry. Pomożemy».
A potem wymyślają markę do oznaczania wolnych kurczaków i jaj wolnych kurczaków. Wszyscy członkowie gabinetu, w tym premier, twierdzą, że wszyscy Brytyjczycy, którzy szanują swój kraj, powinni kupować jajka z tym znakiem. A tak w ogóle, to każdy Anglik zjada rocznie czterysta jaj. Ze względu na koszty wolności kurczaka każdy tuzin wzrósł w cenie o średnio funt. Okazuje się więc, że mieszkaniec Wysp Brytyjskich, oszczędzający zimą na ogrzewaniu, a latem na zimnej wodzie, z miłości do wolności musi co roku wyłuskiwać czterdzieści funtów. Wiele osób nie wierzyło, że z tego pomysłu coś wyniknie.
A jednak wszyscy liczący się szefowie kuchni wprowadzili do swoich menu pierś z kurczaka z wolnego wybiegu. Sprzedawcy eksponowali w najbardziej widocznych miejscach jaja kurze z wolnego wybiegu. Jamie Oliver poświęcił kilka godzin swojego czasu antenowego wyłącznie kurczakom.
I to połączenie, ta pępowina łącząca biznes z władzą, zadziałała. Dla obywatela z zasadami moralnymi i aspiracjami gastronomicznymi kupowanie jakiegoś innego rodzaju kurczaka niż z wolnego wybiegu — jest jak tankowanie nowego samochodu benzyną siedemdziesiątą drugą.
— Mam sto pięćdziesiąt kur, — Jamie informuje mnie znacząco. — ta pierzasta tam z fioletowym piórkiem nazywa się Ginny. Myślę, że jest gotowa na naszą dzisiejszą kolację, nie sądzisz?
Zgadzam się.
— To ją zabij.
Chyba źle usłyszałam, ale Jamie wyciąga do mnie nóż z poważną miną.
Staram się gderać, mrucząc coś o tym, czy obcokrajowcom wolno zabijać wolne brytyjskie kurczaki. Czy nie byłby to akt agresji. Jamie mówi:
— W porządku, sam ją zabiję. I jesteś mi winien wódkę — czy przyniosłeś wódkę?
Nie zabrałem też wódki, więc jemy świeżo upieczoną pizzę z domowymi pomidorami i ziemniakami, popijaną kawą.
— Szkoda, że nie przyniosłeś wódki, — mówi Jamie. — Przyjeżdżam tu w każdy weekend, nie tylko po to, żeby pokopać w warzywniaku, ale żeby się napić. W Londynie to wszystko biznes i ludzie przez cały czas, a tu — czy zauważyliście, że prawie nie działają telefony komórkowe?
Pytam, jak idzie program szkolnych obiadów, szczerzy się kwaśno:
— W tej dziedzinie jest za dużo biurokracji.
A potem natychmiast zaczyna opowiadać mi nową historię o tym, jak wpadł na pomysł przekształcenia małego miasteczka Rotterham w Yorkshire w gastronomiczną stolicę Wielkiej Brytanii. W projekt zaangażowanych jest kilka tysięcy osób, a jesienią będzie można go zobaczyć w BBC. Uruchomił też sieć jadłodajni dla smakoszy o nazwie Jamie’s, a wkrótce będzie ich aż pięćdziesiąt.
Kiedy się żegnamy, pyta, czy zatrzymamy się jeszcze w pubie jego ojca, mówię, że tak.
— Powiedz mu, że go kocham.
«Land Rover» odjeżdża w kierunku The Cricketers. Trevor Oliver stoi w otoczeniu miejscowych matron. Słyszę, jak mówi im, że Jamie w Rosji jest porównywalny pod względem popularności z księżniczką Dianą. «Nasze dziecko i Lady Di — możecie w to uwierzyć?!» A stateczne matrony z Essex odpowiadają kryształowym śmiechem kapłanek ze Świątyni Izydy, które dowiedziały się, że barbarzyńcy z Dacji nazywają penisa Ozyrysa wilkiem.